„Mój dom rodzinny pamiętam jako zawsze pełen ludzi. W niedużej miejscowości, w czasach bez komórek i Internetu sąsiedzi i znajomi przychodzili jak do siebie, bez zapowiedzi i o różnych porach. Moi rodzice lubili mieć taki dom otwarty, cenili więzi społeczne i towarzyskie. Do tego stopnia, że kiedyś sobie postanowiłam, że jak będę miała już swój dom to nikt nie będzie mógł mnie odwiedzić bez zapowiedzi.
W liceum byłam pierwszym rocznikiem, który obok rosyjskiego i łaciny zamiast francuskiego miał język angielski. Uczył go świeżo upieczony absolwent anglistyki, pan Adam. Jako zawsze wzorowa i dociekliwa uczennica zadawałam sporo pytań, pewnie nieoczywistych, świadczących o tym, że uczę się też samodzielnie – przerabiałam sobie gdzieś zdobyty podręcznik Leona Szkutnika. Gdy byłam w drugiej klasie, pan Adam wręczył mi piękny dwutomowy słownik angielsko-angielski i powiedział, że mam iść na anglistykę. Potraktowałam to poważnie, bo ja w ogóle byłam poważna i słuchałam starszych, a taki słownik był dla mnie nie do zdobycia. (Były to czasy pustych półek w sklepach, a do księgarni zachodziło się wtedy, kiedy padał deszcz – i to nie był dowcip.) To dzięki panu Adamowi już w drugiej liceum wiedziałam, na jakie studia pójdę. Pamiętam, jak w dniu ogłoszenia wyników egzaminów wstępnych pojechałam z mamą na Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej – bo jestem absolwentką jedynego w Polsce uniwersytetu nazwanego na cześć kobiety – żeby sprawdzić, czy jestem na liście przyjętych. Przeżywałyśmy obie spore emocje bo konkurencja była duża. I to mama pierwsza zobaczyła, że jestem na tej liście, bo ja oczywiście zaczęłam ją studiować od dołu, a uplasowałam się chyba w pierwszej piątce przyjętych.
Cały wywiad dostępny pod linkiem: